Przejdź do treści
Strona główna » Czytelnia » Po co mi ten rozwój?

Po co mi ten rozwój?

    rozwój duchowy

    Rozważania o duchowym zmęczeniu, samotności i przestrzeni bez sensu

    Przychodzi taki moment, kiedy pytanie „po co mi ten rozwój?” staje się bardziej żywe niż wszystkie odpowiedzi razem wzięte. Nie dlatego, że coś poszło nie tak. Nie dlatego, że się zawiodłam. Ani też dlatego, że straciłam wiarę.

    Przychodzi z dojrzałością, nie ze zwątpienia.
    Przychodzi wtedy, gdy rozwój – cała ta wewnętrzna podróż – staje się na tyle znajomy, że przestaje być fascynujący. Gdy techniki, metody i rytuały, które miały prowadzić do głębi, zaczynają przypominać puste gesty. Gdy słowa, które kiedyś otwierały serce, stają się wyuczonym frazesem.

    Rozwój, który miał być wolnością, staje się nowym obowiązkiem. Nową formą bycia „w porządku”, nowym językiem sukcesu, nową duchową wersją produktywności.
    Medytujesz? Dobrze. Przerobiłaś dzieciństwo? Świetnie. Masz poranną rutynę i mapę intencji? Idealnie.

    Ale w pewnym momencie to wszystko zaczyna być zbyt ciasne.
    Zbyt przewidywalne.
    Zbyt skoncentrowane wokół idei, że coś ze mną nie tak – jeszcze. Że wciąż trzeba się poprawiać, podnosić, wzmacniać, oczyszczać, rozpoznawać.

    A może nie trzeba.
    Może dojrzewanie duchowe nie polega na tym, że idziemy dalej.
    Może polega na tym, że zatrzymujemy się naprawdę.
    I w tej pauzie – nie na chwilę, lecz głęboko – okazuje się, że wszystko, co wydawało się niezbędne, może po prostu opaść.

    Nie jako rezygnacja. Nie jako porażka.
    Ale jako ciche, bezwysiłkowe uznanie.
    W tej przestrzeni zaczyna się coś, co nazywam czystym pytaniem.
    Bez potrzeby odpowiedzi.
    Bez presji sensu.
    Bez konieczności, by to wszystko – rozwój, samotność, życie – czemuś służyło.

    Czy wątpliwość to porażka? Czy raczej naturalna część świadomości?
    Czy brak chęci do „pracy nad sobą” to oznaka duchowego zastoju, czy może przebłysk radykalnej uczciwości?
    Czy samotność to miejsce pustki, czy może pełni, której nie da się dzielić z nikim innym?

    To są pytania, które nie rodzą się na początku drogi tylko po drodze. Kiedy droga przestaje być linią i zamienia się w bezkresną przestrzeń.

    Samotność, o której tu mówię, nie jest brakiem ludzi.
    To samotność ontologiczna.
    To nie jest stan przejściowy – to jakość bycia, która odsłania się, gdy znikają wszystkie identyfikacje.
    Nie „ja jako duchowa osoba”, nie „ja jako ta, która szuka”.
    Nie „ja jako kobieta w procesie”.
    Tylko ja jako obecność, która niczego już nie odgrywa.

    W tej samotności nie chodzi o to, by ją zapełniać relacjami, aktywnością, ani nawet duchowością.
    Chodzi o to, by ją przyjąć. Nie jako etap. Nie jako fazę.
    Jako pełnoprawne miejsce istnienia, w którym nic się nie wydarza, a mimo to wszystko jest.

    Wtedy duchowość – ta, która przez lata była drogą, sensem, poszukiwaniem – nagle staje się czymś… zbędnym.
    Nie dlatego, że jest zła. Ale dlatego, że zrobiła swoje.
    Doprowadziła mnie do miejsca, w którym nic nie trzeba robić, żeby być.

    I wiesz co? To bardzo dobry stan.
    Niewydajny. Niespektakularny.
    Ale prawdziwy.

    Nie świecący. Nie inspirujący.
    Ale przejrzysty, jak powierzchnia wody, która niczego nie odbija.
    Współczesna duchowość często boi się tej pustki.

    Dlatego natychmiast ją tłumaczy:
    – „To ciemna strona duszy”
    – „To znak, że się oczyszczasz”
    – „To etap przed wielką integracją”

    Ale może to nie jest etap.
    Może to właśnie koniec etapów.
    Nie dramatyczny finał, lecz spokojna rezygnacja z narracji.

    Może nie każda cisza musi prowadzić do głosu.
    Nie każda ciemność do światła.
    Nie każda droga do celu.
    Może sens to nawyk, którego boimy się porzucić.

    Z tej perspektywy, rozwój nie jest już ścieżką.
    Nie ma początku, nie ma końca, nie ma celu.
    Jest nastrojem bycia – coraz prostszym, coraz mniej zdefiniowanym.
    Jak drzewo, które już nie rośnie, tylko jest.

    To, co wcześniej wydawało się „brakiem sensu”, okazuje się wolnością od sensu.
    To, co miało być „kryzysem”, okazuje się końcem potrzeby wzrastania.
    To, co nazwano „zatrzymaniem”, jest po prostu głębokim trwaniem.

    Bez mapy.
    Bez potrzeby „przepracowania czegoś”.
    Bez końcowego „i dlatego warto”.

    To nie jest moment smutku. To nie jest upadek.
    To jest głębia, która niczego nie potrzebuje udowadniać.
    I może dopiero tu – w tej przezroczystości, w tej niechęci do dalszego udoskonalania siebie –zaczyna się prawdziwa wolność.

    Nie duchowa.
    Nie psychologiczna.
    Po prostu ludzka.